poniedziałek, 12 października 2009

Rumunia śladami Drakuli - odsłona piąta


Z tego co pamiętam ostatnio skończyłem na tajemniczym gościu. Jak powszechnie wiadomo w Rumunii zamieszkuje ok. 60 % całej populacji niedźwiedzia brunatnego w Europie... ale to nie był nidźwiedz, troche za blisko cywilizacji. Był to jego nieco mniejszy przyjaciel LIS. Przyszedł nad rzeke się napić i przy okazji zobaczyć, nowych ludzi buszujących na jego terenie. Nie żebyśmy się bali rumuńskiego lisa ale ostatnie kiełbaski kończyliśmy juz jeść w namiocie (bo zrobiło się nico zimno :P). Następnego dnia wybraliśmy się do pobliskiej jaskini. Resztę dnia przeznaczyliśmy na poznanie okolicy, kąpiele rzeczne, robienie obiadu, jednym słowem na biwakowanie. Wieczorem degustowaliśmy "Palinke" domowyj roboty, otrzymanej od studentów w Kluż. Powiem tylko tyle że po pierwszym kielonie można było juz odczuć niewidzialną moc...Następnego dnia planowaliśmy dojechać do Brasova. Rano wyjątkowo wcześnie wstaliśmy, bo od naszego biwaku do głównej drogi było ok. 15-20 km, a do Brasova ok. 250 km. Znowu nie czekaliśmy zbyt długo i udało nam się złapać stopa prawie pod sam Brasov. Jechaliśmy z dwoma robotnikami. Jeden był włochem, a drugi Rumunem. Mieli ciekawy sposób na podryw przechodzących chodnikiem dziewoji. Mianowicie co szła jakaś ładna dziewczyna to oni trąbili, a że w Rumunii jest dużo ładnych dziewcząt, to ręka kierowcy praktycznie nie odrywała się od klaksonu. Do Brasova zostało jakieś 100 km a nam się już nie chciało dalej jechać i czytając przewodnik natkneliśmy się na miasto w którym urodził się Drakula. Okazało się że bedziemy przejeżdzać przez te miasto, nie zastanawiając się długo wysiedliśmy w Sigiszoarze. I to był strzał w dziesiątkę. Rozbiliśmy się w centrum miasta na campingu. Dodam jeszcze, że był to kamping wraz z miejskim basenem i za nie duże pieniądze, mieliśmy pole namiotowe i basen.Na polu pierwszy raz od pobytu na Węgrzech spotkaliśmy Polaków. Umówiliśmy się nawet z jedną parą na piwku na mieście, było całkiem sympatycznie chodź oni mieli troche inne priorytety niż my... no i chyba najważniejsze sprawa to taka że nie oddałbym mojej piękniejszej połówki nikomu za żadne skarby, nawet nie macie pojęcia jak niektóre baby marudzą i wiecznie mają jakiś problem i nic im się nie podoba... Ehh... Nasi znajomi z Polski po pierwszym piwku poszli spać, a myśmy postanowili odwiedzic jeszcze pare knajpek. Natalia w jednej z nich zamówiła sobie tradycyjne rumuńskie danie... czyli Mamałyge - danie rumuńskich pasterzy. Ja to sobie troche inaczej wyobrażałem ale Natali podobno smakowało. A co to mamałyga znajdziecie tutaj: http://pl.wikipedia.org/wiki/MamałygaRano ruszamy do Brasova...

piątek, 9 października 2009

Rumunia śladami Drakuli - odsłona czwarta


Dzisiaj jestem w nastroju druidowym lekko sennym... zobaczymy co mi z tego wyjdzie. Z tego co pamiętam zatrzymałem się na Baia Mare czyli górniczym miasteczku w Transylwani. Wylądowaliśmy tam ok. godziny 1600, pierwszy raz zepsuła się pogoda i zaczoł padać deszcz więc zaczeliśmy zwiedzanie od szukania "taniej kwatery" bo o rozbiciu namiotu raczej nie było mowy. Do samego centrum dostaliśmy się taksówką. W Rumunii taksówki są dość tanie, zapłaciliśmy chyba ok. 5 zł za podwiezienie do centrum. U nas w Polsce jak by nie było za samo wejście do taksówki płaci się 5 zł... Przez około godzine szukamy jakiegoś noclegu. Po odwiedzeniu pięciu pensjonatów, cena za dwie osoby nie spada poniżej 100 Leji (wieć ok. 50 zł za osobe za noc), co na warunki polskie jest dość wysoką ceną... ale co poradzić. Mieszkamy w samym centrum za 100 Lei. Warunki dość dobre. W pokoju jest łazienka, klima, lodówka i telewizor, tylko brakuje okna ale jedną noc wytrzymamy. Wieczorem wychodzimy na miasto żeby pozwiedzać. Baia Mare jakoś wielkiego wrażenia na mnie nie zrobiło, chodź rynek jest całkiem przyjemny i postanawiamy się zatrzymac na chwile w jednej z knajpek. Rano ruszamy w kierunku Cluj-Napoca po polskiemu poprostu Kluż. Jest to studenckie miasto nazywane polskim Krakowem. Do Krakowa troche mu brakuje, jednak ja się zakochałem w tym mieście. Jest bardzo przyjazne, pełno małych studenckich knajpek, atmosfera bardzo ciepła i sprzyjająca pobytowi. W Kluż równiez śpimy w pensjonacie za 100 Leji ale pokój jest również dobrze wyposarzony, a dodatkowo możemy za darmo skorzystać z basenu. Jednak akurat w trakcie naszego pobytu wymieniają wode i basen jest zamknięty... cóż pewnie tak miało być. Do Kluż jechaliśmy z Włochami pracującymi od ok. 5 lat w Rumunii, po drodze postawili nam kawę i cała podróż mineła bardzo szybko i miło, chodź włosi ani troche nie mówili po angielsku, jednak dało się jakoś porozumieć. Mamy cały dzień i noc na zwiedzanie. Wieczorem w jadnym z pubów poznaliśmy rumuńskich studentów. Jeden z nich był po historii i uczył w szkole, resza była po anglistyce i zaczynała kariere na uczelni. Co nas bardzo zaskoczyło to, to że przez wakacje nie dostają pensji... Podczas nocnych rozmów troche dowiedzieliśmy się na temat Rumunii i warunków tam panujących. Następnego dnia chcieliśmy jechac w góry i nasi nowo poznani przyjaciele, byli dośc dobrze obeznani w górskich klimatach i polecili nam świetne miejsce na sam początek przygody z rumuńskimi karpatami. Rano dostaliśmy także 0,5 l rumńskiej palinki o zawartości alkoholu ok. 60 %. Co starczyła nam do samego końca podróży. Wymieniliśmy się telefonami i mailami. Może w przyszłości uda się zorganizować wspólną wybrawe w rumuńskie karpaty.Rano ruszamy w góry. Do miejscowości... no i tu jest problem z zapisem, fonetycznie to brzmi Szunkujusz. Przez większość drogi jedziemy z rumuńskimi kierowcami tirów, ale nie tirem tylko skodą octavią. Przyznam Kubica się przy nich kryje. Ja miałem serce nie powiem gdzie, jak wyprzedzali na zakrętach lub górskich przełeczach... Pod sam koniec jechaliśmy starą dacią... Caly czas marzyłem żeby się takim samochodem przejechać. Wrażenia były nie zapomniane. Fotele byłe niesamowicie miękkie i wygodnie. Ja jechałem z przodu i nie sposób było nie zauważyć mase kabli zwisających z deski rozdzielczej. Podejrzewam że samochód tylko był tymi kablami pdłączony do zapłonu, podczas jazy zauważyłem, że jak dacia jechała z górki to nasz kierowca przekręcał kluczyk w stacyjce ( i nie gasił samochodu, zauważyłem że stacyjka miała z cztery lub pięć pozycji) i w zależności od drogi kierowca wybierał odpowiednie ustawienie. To chyba był najlepszy stop jakim jechaliśmy w Rumunii. Kierowca podwiózł nas pod sam campink. Tzn. Free camping, gdzie można było rozbić namiot za darmo. Rozbiliśmy namiot i tam dzień przeznaczylismy na odpoczynek. Nasi przyjaciele w Kluż mówili że bedzie płatny camping więc troche się martwiliśmy, że może nie jestesmy w tej częsci wioski co powinnismy być. Jest co prawda kilka grup rumunów (w właściwym tego słowa znaczeniu) i postanawiamy się zapytać czy napewno jesteśmy na dobrym campingu i czy tutaj jest bezpiecznie. Nasi współbiwakoczicze mówią że jest dośc bezpiecznie i że trzeba tylko uważać na cyganów. (Jak w całej Rumunii). Mówili jeszcze że jakieś trzy dni temu stało tutaj ok. 100 namiotów i że dzień temu padało, to wiekszość się zebrała i pojechała do domów. Postanawiamy tam zostać na noc. Ja jako stary harcerz zrobiłem stos ogniskowy na wieczórm ale trza by było kupić jakieś kiełbaski i piwko. Postanawiamy iść do centrum wioski, po drodze spotkaliśmy naszych przyjaciół, którzy akurat przyjechali ze sklepu ale pytają dokąd my się udajemy. Gdy usłyszeli że idziemy do sklepu, troche się zmartwili i powiedzieli że właśnie przyjechali ze sklepu.... ale powiedzili że tylko zaniosą zakupy swoim żoną i pojadą drugi raz z nami do sklepu bo to kawał drogi. (ok. 30 min marszu ale nie bedziemy protestować) z pomocą naszych przyjaciów w sklepie kupiliśmy dobre kiełbaski na ognisko i troszkę piwka na wieczór. Po przyjaździe postanowiłem się wykompać w rzece. Nie pytajcie czy była ciepła woda... Zbliżał się wieczór i zostaliśmy sami na polu, rozpaliliśmy ognisko, piekliśmy kiełbaski i spotkaliśmy gościa ale o tym następnym razem...

środa, 7 października 2009

Rumunia śladami Drakuli - odsłona trzecia


Zatrzymałem się ostatnio na trzecim dniu naszej podróży. Po nocy spędzonej w przygranicznym parku wreszcie ruszamy na podbój Rumunii. Aby dostać się na wylotówkę w kierunku Satu Mare musimy przejść przez całe miasto co zajeło nam ok. 1,5 h. Ja o mało co od palącego Słońca się nie rozpuściłem. Jakoś poszło, znaleźliśmy dobre miejsce do łapania stopa i już po nie całych 15 minutach szczęscie nam dopisało. Zatrzymało się rumuńskie małżeństwo. Na początku wydawali się troche przestraszeni ale później zaprosili nas nawet do domu na zimne piwko i pozwolili zostawić bagaże i zawieźli do miasta żebyśmy mogli pozwiedzać. Naprawde byłem pod dużym wrażenim gościny, otwartości i pomocy bliźniemu. W ciągu dnia panował straszny upał, ja byłem wstanie wsiąść w pociąg i pojechać już nad morze... W Satu Mare jest przepiękny sesycyjny hotel, który obecie ma być remontowany. Zwiedzająć miasto nie dało się zauważyć ostrego temperamentu kierowców, którzy jeżdzą jak im się podoba, nagminnie używająć klaksonu... dżungla...
Wieczorem wylądowaliśmy na free campingu jakieś 30 km od Satu Mare w miejscowości MUEDENI (na naszej mapie nie było tej miejscowości). Jest tam zalew i przepiękny widok na Karpaty. Moim zdaniem jak ktoś nie ma gdzie spać w okolicach Satu Mare to jest dobre miejsce na nocleg, chodź z "wyspaniem się" może być problem, gdyż bardzo dużo rumuńskiej młodzieży tam zjeżdza swoimi daciami i robią konkurs, kto ma mocniejsze głośniki w aucie. Ale było całkiem sympatycznie, zawsze to jakaś okazja żeby nawiązać nowe znajomości.
Free camping

Kolejnego dnia ruszamy aby zobaczyć "Wesoły cmentarz" w Sapancie. Jest to unikat na skale Światową. Robi niesamowite wrażenie.
Więcej na :http://pl.wikipedia.org/wiki/Cimitirul_Vesel
W Sapancie po raz pierwszy zjedliśmy Placiento czyli ciasto z owczym serem smażonym na głębokim oleju... ehhh dobre było ;)

W Rumunii fajne jest to że każdy stara się mówić po angielsku, nawet jakiś zwykły robotnik w średnim wieku, nie chwaląc się z takimi ludźmi najlepiej mi się gadało ;)W Sapiencie udało nam się jeszcze zobaczyć jedną ciekawą rzecz. Akurat była niedziela i cała wioska szła do kościoła ubrana w ludowe stroje i to nie tylko babuszki, młode dziewczyny tak samo. Dość urzekające... Na noc wylądowaliśmy w Baia Mare. Ale o tym chyba już innym razem.

wtorek, 22 września 2009

Rumunia śladami Draculi - odsłona druga


Rano obudziliśmy się z świetnymi humorami, po porannej kawie oglądając mape obliczyłem że do granicy z Rumunią zostało nam ok. 200 km. Postanowiliśmy wrócić do Presova żeby być na głównej drodze. Bez problemu złapaliśmy stopa do Koszyc... i tutaj zaczoł się problem. Do granicy z Węgrami jest jakieś 5 km i nikt nie chce się zatrzymać. Stoimy jakieś 2 h i nic... Zjedliśmy po kanapce i zatrzymała się przesympatyczna słowaczka, która jechała do pracy ale powiedziała że podwiezie nas do granicy. Granice przechodzimy o własnych siłach, wymieniamy troche eurasów na forinty i czekamy na szczęście... czekamy, czekamy, jemy... czekamy... hmmm coś jest nie tak. Od kierowców tirów dowiadujemy się, że na Węgrzech jest jakieś narodowe święto i praktycznie nie ma ruchu. Postanowimy iść pieszo przez wioski. Mineliśmy jedną, drugą, nagle przejeżdza jakieś samochód na polskich blachach, wystawiam rękę ale się nie zatrzymał... Trudno, rozglądamy się już za jakimś fajnym miejscem na nocleg, wychodzimy za zakrętu, patrze a nasi rodacy w oplu zatrzymali się na parkingu na papierosa. Podbiegam do nich, gadka szmatka i pan się mnie pyta: dlaczego nie macie polskiej flagi to byśmy się zaraz zatrzymali. Zabieramy się z państwem. Po krótkiej rozmowie dowiadujemy się ze nasi dobrodzieje jadą do jakiegoś zamku, a wieczorem chcą się zatrzymać na kampingu. Troche to nie w naszą strone ale jedziemy z nimi. Zamek sam w sobie nie jest jakiś powalający (z daleka wygląda lepiej niż z bliska) ale przynajmniej z okazji śięta był wstęp wolny. Koło godziny 2000 dojechaliśmy na camping w miejscowości Sarospatak. Jak na węgierski camping przystało nazywał się "Morskie Oko". Morza nie było ale był fajny basen z którego oczywiście rano skorzystaliśmy. Koło 11 jesteśmy na wylotówce na Miskolc. Znowu po 2 godzinach ktoś się zatrzymał i podwiózł nas kawałek. Na Węgrzech dość ciężko się łapało stopach, chodź spędziliśmy tam tylko dwie doby. Może mieliśmy pecha. Dalej jedziemy już pod granicę rumuńską jakimś starym dostawczym samochodem. Fajny klimacik. Postanowiliśmy, że na noc zostaniemy jeszcze na Węgrzech i zaczynamy szukać campingu. Bezskutecznie... ostatecznie wylądowaliśmy w parku pod granicą w miasteczku Csenger. Ja musiałem wypić pół butelki młodego wina żeby zasnąć. Nie wspomne już o tym, że ostatnim stopem tego dnia była grupka cyganów, którzy jechali nowym passatem. Grupka liczyła 4 osoby + my = 6 osób ale dało rade.

piątek, 11 września 2009

Rumunia śladami Drakuli - odsłona pierwsza


Rok temu w naszych głowach zrodził się pomysł podróży do Rumunii. Troche nasłuchaliśmy się już o tym kraju od naszych przyjaciół. Opowieści te sprawiły że jeszcze bardziej nabraliśmy ochoty aby na własnej skórze poczuć jego klimat.
Dobra koniec przynudzania... Jest środa 19 września godzina 0530 siedzimy w pociągu do Rabki Zdrój. Około godziny 1000 docieramy na miejsce i zaczynamy łapać stopa w kierunku krainy Drakuli. Po jakiś 20 minutach zatrzymuje się pierwszy samochód, po szybkiej konwersacji okazuje się żę Pan jedzie pod Bratysławe i może nas podrzucić do miejscowości Ruzomberok. Wsiadamy i zaczyna się nasza przygoda stopem. Pan okazuję się być handlowcem z Krakowa, który sprzedaje warzywa Słowakom. Przez pół drogi targował ceny ogórków, kapusty, pomidorów i innych warzyw przez telefon. Po jakiś trzech godzinach lądujemy w Ruzemberok, jemy szybko kanapki i dalej łapiemy stopa.
Po jakimś czasie zatrzymuje się busik i zabiera nas prawie pod Poprad. Za oknem piękne górskie widoku. W busiku oprócz kierowcy, jedzie także jakaś para - jak się później okazało tez autostopowicze, którzy jadą na Ukrainę. Wysiadamy razem w miejscowości Svit. W Svit czekamy jakąś godzine na kolejna okazję. Wkońcu ktoś się zatrzymuje i zabiera nas aż do Koszyc. W trakcie jazdy ustalamy z Natalią że zostajemy na noc w okolicy Koszyc i rano ruszamy dalej. Na naszej mapie mieliśmy zaznaczony kamping w pierwszej wiosce za Koszycami. Pokazujemy kierowcy że chcielibyśmy tam jechać, szybkie zakupu na stacji benzynowej (tzw. "benzince") i szukamy kampingu... przejeżdzamy pierwszą wioskę, drugą... a kampingu nie widu ani nie słyszu. Nie chcieliśmy robic problemu i mówimy naszemu kierowcy, że już wysiądziemy i jakoś sobie poradzimy. W podziękowaniu za szczere chęci daje mu dwa browarki (jak się później okazało jeden bezalkoholowy ;) Szukamy miejsca na rozbicie namiotu, pytamy ludzi czy przypadkiem nie wiedzą czy w okolicy jest pole namiotowe ? Jak narazie skutek bardzo mizerny i ludzie troche zmieszani naszymy pytaniami, jednak nie poddajemy się i idziemy dalej. Zboczyliśmy z głównej drogi i wypatrzyliśmy kawałek miejsca pod namiot. Dla świętego spokoju pytam Pana z domu obok czy mozemy tutaj rozbić namiot, a on na to, że niebardzo bo to nie jest jego ziemia tylko sąsiada, a jego nie ma... Ja juz troche załamany taka odpowiedzią (myśle sobie trudno, poszukamy dalej)... ale Pan nie skończył jeszcze zdania i powiedział że obok jest jego ziemia i że u niego śmiało mozemy rozbic namiot. Poczułem jakby mi zaproponował nocleg w Mariocie. Ucieszeni zaczynamy stawiać namiot. Po chwili otwiera się balkon i żona tego miłego Pana woła do nas czy czegos nam nie potrzeba i czy wszystko w porządku. Bardzo się nam zrobiło miło z takiego ciepłego przyjęcia. Dzień kończymy browarkiem i kładziemy się spać...

sobota, 13 czerwca 2009

Jak se nie wywróci to se nie naucy...


Dzisiaj wróciliśmy z Natalią z weekendu pod żaglami. Byliśmy nad zalewem łąka (koło Pszczyny). Na początek trzeba było zwodować omege. Było nasz trzech w każdym z nas inna krew - czy jakoś tak... Troche sie namęczyliśmy, żeby zrzucić omcie na wode ale my nie damy rady ! Po jakiś 15 min walki, omega ładnie już stoi przy keji. Jeszcze postawić patyk i na wode... Tego dnia nie popływaliśmy zbyt obficie ale z kolei obfite były opady deszczu... Wieczorem ognisko, kiełbachy, piwko i szanty. Tak jest pięknie... przez 40 min, bo poźniej zaczoł padać deszcz.
Rano podbuka koło 0900, znowu pada - tak dla odmiany. Po śniadaniu zaczyna się przejaśniać. Startujemy na wode koło 1100. Dzisiaj ćwiczymy podejście do bojki... Dla wyjaśnienia Natalia za tydzień ma egzamin na żeglarza jachtowego (trzymać kciuki !) dlatego cały wyjazd jest iście szkoleniowy. Wieje taka dobra czwóreczka idealna pogoda żeby cwiczyc bojke, człowieka, zwroty i inne wojenne manewry.

Dzielna kursantka

Cierpliwy instruktor

Biore ster na chwilę bo zaczyna coś mocno szkwalic, próbuje zrobic zwrot przez sztag ale tak zaczeło wiać, że łódka nie chce przejść lini wiatru... za trzecim razem udało się przejść linie wiatru... ALE... właśnie... szekla przy roku szotowym foka pomyslała sobie że akurat teraz zahaczy się o wanty. Nawet nie było czasu iść na dziób i to "odhaczyć" bo już wylądowalismy w wodzie... Kurde moja pierwasza gleba w karierze... Trudno stało się, trzeba szybko działać... stan ludzi szt. 2 się zgadzał, zakładamy szybko kamizelki (które mieliśmy pod ręka gotowe do użycia !!!) Wskakuje szybko na miecz ale "dupa blada" maszt zarył się w dno... Wiatr sie coraz bardziej wzmaga. Na szczęście nie jesteśmy zbyt daleko od brzegu. Całe zdarzenie widzą rybole, który cos krzyczeli że wezwią pomoc... no to spoko sobie myśle, pewnie zaraz jakas motorówka przypłynie i będzie po sprawie... czekamy, gadamy, nic się nie dzieje (oprócz tego, że jesteśmy cali mokrzy i siedzimy na mieczu)... Mineło chyba z pół godziny to jakiś rybol odpalił karatyne i przypłyną po nas. O ściąganiu omegi nie było mowy, gdyz owy rybol pod maska posiadał silnik elektryczny o mocy chyba 0,5 KM. Po godzinie przypływa straż, która została wezwana przez ludzi na brzegu. Straż miała ciekawą droge, bo przyjechali samochodem z pontonem z Pszczyny, zwodowali owy ponton na drugim końcy zalewu i przypłyneli. Ale spoko ziomki byli, zapytali czy coś sie nam nie stało i czy wszystko wporzadku, spisali mnie na wszelki wypadek i popłyneli z powrotem. Pozdrawiam Panów strazaków byli naprawde sympatyczni ! W tej samej chwili zjawia się też szef stanicy wodenej i zaczynamy akcje stawiania omegi. Nie było to rzecza prostą. Jak już pisałem maszt sie zarył w dnie, trza było ją odciągnąć od dna. Dwie cumy, jedna z rufy, druga z dziobu i na zająca... coś ruszyło, ale dalej maszt był pod wodą. Udało mi się go zrównać z lustrem wody, wyciągając go po wantach. Koło na top i próbujemy holować, bez skutku. Jak nie ddzwiami to oknem. Próbujemy ją postawić, maszt był już ok. 45 stopni od lustra wody, ja na mieczu i nic... cały czas nas dryfowało na zapore... Jest ryzyko jest przyjemnośc... Postanowiliśmy złorzyć maszt... Z pośpiechu zapomnieliśmy kleszczy i innych potrzebnych narzędzi, a grucha przed wypłynięciem postanowil naciągnąć olinowanie stałe i sztag był naprzężony jak cholera, kontry podociągane kombinierkami.... Wyjołem zawleczke i teraz tylko wystarczy wyciągnąc sworzen... Podkreślam słowo tylko (bardziej przydałoby się słowo aż...) Po ostrej walce sworzeń poszedł na dno, maszt się ładnie złorzył i do brzegu...
Muszę przyznac że była to moja pierwsza wywrotka na omedze i wogole na jachcie (nie licząć gleby na okeju). Zawsze to jakieś nowe doświadczenie, walczyliśmy ok. 2 godzin żeby zholowac omke. To tyle... A Natalii życze powodzenia na egzaminie ;)

niedziela, 31 maja 2009

Tour de Balaton cdn...

Jedziemy. W Cieszynie kupujemy winiete na Słowackie drogi. Warto wydać te pare groszy ! Możemy tyko pozazdrościć takich dróg jak mają Słowacy. Na Węgrzech też obowiązują winiety i mają taki sprytny system, że przy każdym wjeździe na autostradę są kamery, które szczytują nr tablicy rejestracyjnej i sprawdzają w bazie danych czy dany pojazd wykupił winiete. Droga mineła dość sprawnie. Dojechaliśmy ok. 3 w nocy do miejscowości Siofok. Jak czytałem opisy tego miasta to jest porównywane do węgierskiej Ibizy... Coś w tym było, bo przeszło 40 min jeździliśmy po miejsce zeby znaleść jakieś dogodnej miejsce aby rozbić namioty. Plaża prawie cała wykupiona i ogrodzona hotelami. Ostatecznie lądujemy w parku. Rozbijamy namioty i kimono. Rano o 0800 pobudka, mamy do przejechania przeszło 100 km. Śniadanie, pakujemy graty i w drogę. Pogoda idealna, słoneczko i lekki wiatr.
Z Siofok-a kierujemy się w prawo (przeciwnie do ruchu wskazówek zegara). Wokół jeziora jest wytyczona ścieżka rowerowa, która w 90 % jest asfaltowa (czasami są nawet namalowane pasy oddzielające kierunki ruchu). Z tego co pamiętam nawet nie mieliśmy mapy bo cieżko jest sie zgubić. Południowa strona jeziora jest mocno rozbudowana, co pare kilometrów są jakieś kurorty, które zawsze w nazwie mają słowo Balaton. Kolor wody jest mocno zastanawiający, przypomina zabarwioną na niebiesko wodę w akwarium (nie mylić z błękitem !) No i oczywiście wody po kolana kilometr od brzegu. Jedziemy w kierunku półwyspu Tihany. Załorzyliśmy, że na obiad zatrzymamy się dopiero po przejechaniu 50 km. Na 45 km wjeżdzamy do bardzo fajnego miasteczka, na każdym kroku jakieś żarełko, coś pachnie, coś się smaży... ale umowa to umowa. Nareszcie. Mineliśmy 50 km, a tu nic, tylko pole... Wjechaliśmy do mniej rozwiniętej części Balatonu. Już nikt się nie odzywał, każdy głodny... jedziemy dalej, wszyscy wypatrują jakiegoś baru. Wkońcy znaleźliśmy coś fajne miejsce. Zamawiamy... Menu albo po węgiersku albo po niemiecku... No nic, każdy coś zamówił... czekamy... idzie... Pani krzyczy: "Tourist porcjon !" aa to dla mnie (uśmiech od ucha do ucha, bo dostałem dwa kotlety i góre frydek). Następne dania, pani krzyczy : "Kinder porcjon !" nastała cisza... przerażenie, strach... może pani sie pomyliła... Niestety... Wojtek, Olo i Pinki nie zauważyli że zamówili dania ze strony dla dzieci... Było troche śmiechu (Wojtkowi chyba nie było do śmiechu) ale poprosiliśmy i Pani dosmażyła jeszcze dodatkowe kotlety.Po obiedzie ruszamy dalej, już miało być z górki, ale droga ciągła się i ciągła... Wkońcu dojechaliśmy do umówionego miejsca o dostojnej nazwie: Balatongyor :) Rozbijamy namioty, szykujemy jedzonko i popijamy tutejsze piwko. Każdy był zmęczony więć impreza nie trwała długo.
Rano niestety pogoda się popsuła i czasami jedziemy w deszczu. Zwiedzamy miasteczko Kasztely z pięknym pałacem. Po południu rozpogodziło się ale zostało nam jeszcze jakieś 50 km do przejechania a było juz chyba grupo po 1500. Trzeba mocniej nacisnąć na pedały. Ostatnie 15 km było masakryczne, wychodziło zmeczenie po dwóch dniach jazdy... Do miejsca startu docieramy już po zmroku. Zmęczeni ale szczęśliwi. Pętla zamknięta ! W dwa dni jazdy udało się nam zrobić 220 km.


Więcej zdjęć na : http://picasaweb.google.com/bialydelfin/BalatonMaj2009#

sobota, 30 maja 2009

Tour de Balaton


Trochę czasu już mineło od długiego majowego weekendu, kiedy wybraliśmy się rowerami nad Balaton. Cała przygoda zaczeła się dość dziwnie... Otóż pewnego razu będąc na rowerze zadzwoniłem do kolegi Petryka z zapytaniem co tam słychać. I tak od słowa do słowa dowiedziałem się, że planują wyjazd nad Ballaton... No i tym razem zadziałała odrazu moja pierwsza osobowość czyli niepoprawnego marzyciela. Strasznie się napaliłem na ten wyjazd. Od razu zadzwoniłem do Natalii mówiąc o nowej nowinie i usłyszałem że nie ma problemu. (chodź wiedziałem że, Natalia ma kurs żeglarza i byłem pewnien, że bedzie miała pływania, ale okazało się inaczej.) Dobra dosyć przynudzania... Wyjeżdzamy 30 Maja ok. 1500. Plan jest następujący : jedzie 10 osób (w tym 8 osób z rowerami). Rowery mają wejść do samochodu Bartka (Volkswagen Transporter) no i po ciężkiej walce Wojtka i Bartka się zmieściły... gorzej było z wchodzeniem do samochodu ale to inna bajka. My czyli Natalia, Diabeł, Petryk i Ja, jedziemy samochodem Petryka. Warunki dość konfortowe w porównaniu z chłopakami z transportera. Przed nami ok. 500 km...

cdn...

piątek, 29 maja 2009

Mysia Wieża, Król Popiel czyli Kruszwica

Na początku tego wypadu bardziej działała moja druga osobowość czyli konserwatywnego realisty, gdyż musiałem dużo rzeczy targać ze śląska pociągiem do Torunia... Ale jak to zawsze bywa Natalia musiał dobrze dobrać proporcje moich twarzy, no i pojechaliśmy. Wyjazd zaczeliśmy w piątek   22 maja o godz. 14. Szybkie zakupy w lidlu i ruszamy w trase. A trasa była wyznaczona ołówkiem na zlepkach map wydrukowanych z googla maps. Jedziemy.... przejechaliśmy ok. 2 km od lidla i zastał nas szlaban i jakiś żołnierz, lekko znudzony życiem. Pytam go czy możemy przejechać - śmiało ! To jedziemy przez poligon, w oddali słychać jakieś strzały... myslę sobie pewnie strzelają ślepakami bo na prawdziwe naboje pewnie nasze wojsko nie ma pieniędzy."Droga długa jest..." jedziemy i jedziemy, droga iście piaskowo-szutrowa, czasami musimy prowadzić rowery, czasami przelatują przed nami sarny i inne gadziny. Jedziemy już koło godziny i wydawało mi się to troche podejrzane - postanowiłem odpalić pseudo gepesa, który mam w komórce. Okazało się że wygasła promocja i trzeba wykupić jakiś abonament więc rezygnujemy z tego wynalazku ludzkości. Jedziemy dalej, po chwili słychac już odgłosy samochodów. Przecinamy asfaltową drogę i dalej wg mapy mamy jeszcze jechać lasem... a tu pokazuje się nam taki ładny napis " Wjazd grozi śmiercią - uwaga niewybuchy" ale jak to mówi człowiek biegunka: "nie opyla się nam" - Jedziemy dalej.

 Koło 1930 dojechaliśmy do Kruszwicy, pierwsze co to zakupy w biedronce. Potem szukamy miejsca na nocleg. Udało się nam znaleść dośc fajne miejsce na rozbicie namiotu. Uradowani rozbijamy obóz, myjemy się, przebieramy i teraz najważniejsze JEDZENIE ! Wszytsko naszykowane : chleb, konserwy, kuchenka, zapałki, woda... tylko okazuje się że nie ma w czym zagotować tej wody... Chwila załamania... i zaczynamy kombinować - może kupić kubek w biedronce, może użyc naszych termicznych kubków... A może.... wypić browara i zagotować wode w puszcze... ooo tak to jest myśl. ;) Reszte wieczoru spędziliśmy na marzeniach, rozmowach, słuchaniu rechotu żab. Koło 23 ładujemy się do namiotu. Obudziała mnie burza koło 2 w nocy i tak miałem czuwanie do ok. 4. Namiot się sprawdził doskonale - chodź padało konkretnie. Rano śniadanko zwiedzanie Kruszwicy i jedziemy do Inowrocławia. Poźnej powrót pociągiem do Torunia. 

 

Więcej zdjęć na : http://picasaweb.google.com/bialydelfin/GopO#

Co może zrobić z człowiekiem piątkowy deszczowy wieczór

No i stało się... aż nie mogę w to uwierzyc. Czuje się jak nastolatka, która pisze swój pamiętnik... Postaram się tu nie umieszczać moich przemyśleń, żeby nikogo nie zanudzać... Chciałbym czasami zamieścić tu opis jakiejś wyprawy, wypadu, ciekawych miejsc... 

PS. nie wiem jak wyjdzie mi to w praktyce, często jest tak że na początku mam zapał, a później różniej to bywa... zobaczymy